…”Stoimy w tej chwili przed krematorium w Ravensbruck. Bardzo mnie to wzruszyło, ciężko mi jest na to patrzeć, zostało coś w sercu, we mnie w środku. Trudno jest mi zrozumieć, że tutaj jest moje miejsce urodzenia. Trudno jest mi także zrozumieć, że coś takiego mogło się stać, że ocalałem..”
- te słowa wypowiedział Janusz Rakowicz, syn więźniarki nr obozowy 40627, Stanisławy Rakowicz, z d. Czeladko, urodzony 18 stycznia 1944 r. w obozie koncentracyjnym Ravensbruck, komando Gruneberg, gdy po 70 latach wrócił do tego nieludzkiego miejsca wraz z rodzinami tykocińskich byłych więźniów obozów koncentracyjnych, podczas wycieczki-pielgrzymki zorganizowanej przez Muzeum w Tykocinie wraz z Parafią Rzymskokatolicką w Tykocinie.
”Przez cale lata mojego młodego wieku, mama nic nie mówiła o pierwszych chwilach w obozie, tylko słyszałem wspomnienia obozowe wśród jej koleżanek, ale całościowo i o powrocie do Tykocina. Gdy miałem 18 lat, dopiero dotarło do mnie, że jest coś nie tak, jak dotąd sobie wyobrażałem, że urodziłem się w Tykocinie jako szczęśliwe dziecko. I wtedy musiałem zmierzyć się z okrutną rzeczywistością.
Przez wiele lat dręczyły mnie myśli, czy nie lepiej wymazać ze swego życia ten koszmarny początek ?...
Wanda Kiedrzyńska w książce „Ravensbrück”, podaje, „… iż do 1944 r. polskich dzieci w obozie nie było, oprócz dwóch przypadków. Do wyjątków należał fakt urodzenia przez Franciszkę Rachocką 28 sierpnia 1941 roku syna Henryka Andrzeja. Było to pierwsze dziecko, które przyszło na świat w Ravensbruck. Na drugi dzień po porodzie przewieziono matkę z dzieckiem do szpitala w Templinie, gdzie leżała na korytarzu. Nikomu nie wolno było się do niej odezwać, a jej podchodzić do syna, choćby najbardziej płakał. Oglądała go tylko przy karmieniu. Po sześciu dniach matka wróciła do obozu, a dziecko odesłano do sierocińca. Scena pożegnania była bardzo dramatyczna: dziecko wyrwano brutalnie z objęć nieszczęsnej matki. 10 kwietnia 1942 r. w transporcie kielecko-radomskim przybyły do obozu 3 kobiety ciężarne. Dwie z nich po kwarantannie zwolniono. Trzecia, Eugenia Żukowa, pozostała w obozie i urodziła w rewirze chłopczyka we wrześniu 1942 r. Po zemdleniu na apelu przeniesiono ją do rewiru i ulokowano w separatce, do której nie miała dostępu żadna Polka. Jak wynikało z zapisów na karcie chorobowej, była pod narkozą przez trzy dni. W czasie obchodu dr Rosenthal poinformował chorą, że urodziła nieżywe dziecko. Odczuwała ona do ostatniej chwili ruchy dziecka i nie mogła się pogodzić z tą wiadomością. We wrześniu i październiku 1944 roku w transportach z ewakuowanej Warszawy przybywa wiele kobiet ciężarnych. Wtedy zaczynają się porody w obozie. Pierwsze odbywały się w możliwych warunkach, na sali porodowej w rewirze nr 1, w obecności więźniarek-akuszerek. Jednak następnego już dnia po porodzie matkę z dzieckiem przenoszono do specjalnego bloku mieszkalnego, gdzie było ciasno, brudno i brak opieki pielęgniarskiej. Na skutek złego odżywiania matki i strasznych warunków obozowych często następował przedwczesny poród, a na świat przychodziło martwe dziecko. Po pewnym czasie przeznaczono dla noworodków pokoik służbowy w 11 bloku rewirowym, co równało się skazaniu ich na rychłą śmierć. Pokoik ów był rozmiarów 2,5 x 4 m. Na dwóch zsuniętych razem łóżkach leżały biedne niemowlaki przykryte brudnym kocem. Gdy liczba dzieci wzrosła do 50, dostawiono jeszcze dwa łóżka piętrowe. W pokoiku pozostawiano dzieci właściwie bez opieki. Było tam zimno, gdyż wyznaczona przez starszą siostrę Marschall do pilnowania niemowląt Niemka, więźniarka „asocjalna”, paliła w żelaznym piecyku tylko wówczas, gdy gotowała jedzenie z kradzionych produktów. Rozpalała go do czerwoności, otwierając jednocześnie okna. Były w obozie zawodowe pielęgniarki niemowląt, które z chęcią pełniłyby tę funkcję, ale ich nie dopuszczano. Matki, wyganiane do pracy, przychodziły tylko na karmienie 5 razy dziennie. Były bezradne wobec bezustannego płaczu dzieci, których nikt nie przewijał ani nie uważał, czy im czego potrzeba. W tym samym pokoiku, gdzie leżały niemowlęta, w pewnych godzinach przyjmowała lekarka-laryngolog. Jak zeznała jedna z matek, której udało się w nocy z narażeniem życia wykraść klucz od drzwi i dostać się do dziecka, ujrzała ona niezliczone ilości wszelkiego robactwa, łażącego po łóżkach, wchodzącego dzieciom w nosy i uszy. Dzieci wykopywały się spod koca i leżały przeważnie nagie. Większość krzyczała całą noc z głodu i zimna, a mokre i zanieczyszczone pieluszki powodowały odleżyny na ciałkach. Śmiertelność wśród nich była bardzo duża. Przy przeciętnym stanie 50 noworodków dochodziło do 8 zgonów dziennie. Starsza siostra nie pozwalała rozwieszać pieluszek, więc suszono je ukradkiem, w bloku zakaźnie chorych. W styczniu 1945 roku oddano połowę 32 bloku matkom z dziećmi. Mieściło się tam około 100 niemowląt. Niewiele to polepszyło ich dolę, gdyż powszechny w obozie głód stawał się coraz groźniejszy. Jak zeznawał dr Treite na procesie w Hamburgu, 400 dzieci urodziło się w Ravensbruck. Śmiertelność wśród nich dochodziła do 50 procent. Dzieci, które zostały przy życiu, w większości zmarły w transporcie do Bergen-Belsen lub w tymże obozie. W marcu 1945 roku 150 kobiet ciężarnych i matek z 12 noworodkami zagazowano. 26 marca tego roku rozpoczął się tragiczny transport kobiet ciężarnych i matek z niemowlętami z bloku 32 i 8 do Bergen-Belsen…”.
Marianna Lewonowska, nr. obozowy 40686 – tykocińska więźniarka, wspomina: „ ...w Ravensbruck przez jeden miesiąc trwała kwarantanna. Zaprowadzono nas do łaźni, przeprowadzono badania, ubrano nas w „pasiaki” i drewniaki, ogolono głowy i skierowano kobiety z Tykocina razem do bloku. Około 40 kobiet, a wśród nich także mnie, skierowano do fabryki amunicji w Gruneberg. Była ze mną między innymi Stanisława Rakowicz z domu Czeladko. Pamiętam, że w styczniu 1945 r. urodziła ona syna, co spowodowało wielkie poruszenie w fabryce. Byłyśmy zaniepokojone tym niezwykłym wydarzeniem i martwiłyśmy się o los kobiety i dziecka. Na szczęście zwolniono ją wtedy z pracy w fabryce i odesłano do prac porządkowych na terenie bloków. Pozwolono jej mieszkać z dzieckiem. Okazało się, że nasze auzjerki i blokowe nie były takie okrutne, jak inne. Pomagały jej nawet w zdobywaniu większych porcji żywności i interesowały się niemowlęciem. 26 kwietnia 1945 r. otrzymałyśmy paczki żywnościowe i przejechały po nas samochody wojskowe. Okazało się, że Szwedzki Czerwony Krzyż chce nas ratować. Wtedy wyjechała także z nami Stanisława Rakowicz z malutkim synkiem Januszem. Jadąc przez Danię, znalazłyśmy czas, żeby napisać listy do domu. Następnie popłynęliśmy promem bezpośrednio do Malmo. Po okresie rekonwalescencji wróciłyśmy ze Szwecji w końcu listopada 1945 roku do Tykocina…”.
W tym samym okresie Stanisława Rakowicz z domu Czeladko, ur. w 1906 r. w Tykocinie, wróciła szczęśliwie ze swoim synem. Pielęgnowanie pamięci o masowej wywózce do obozów zaczęło się tuż po wojnie. Już w 1946 roku powstało w Tykocinie koło Związku Byłych Więźniów Politycznych Hitlerowskich Więzień i Obozów Koncentracyjnych, którego przewodniczącą została Stanisława Rakowicz – matka Janusza.
Janusz Rakowicz, do ukończenia szkoły podstawowej, mieszkał wraz z matką w Tykocinie. Następnie ukończył szkołę zawodową w Gołdapi, po czym kontynuował naukę w Technikum Mechanicznym w Białymstoku. W klasie maturalnej Janusz zainteresował się problematyką II wojny światowej i zbrodniami hitlerowskimi dokonanymi na ludności cywilnej. Zbierając materiał rozmawiał także ze swoją matką, która przeżyła obóz Ravensbruck. I w tym momencie niespodziewanie dowiedział się, że był urodzony w obozie koncentracyjnym. Ta wiadomość zburzyła jego dotychczasowe myślenie o szczęśliwym dzieciństwie oraz o tym, że miejscem jego urodzenia było rodzinne miasteczko. W tym momencie musiał zmierzyć się z bolesną rzeczywistością, a myśli o tym nie dawały mu spokoju. Zacząć więc interesować się wojenną literaturą i problemem obozów koncentracyjnych. Jednocześnie wstąpił do Związku Bojowników o Wolność i Demokrację. Po otrzymaniu świadectwa maturalnego, Janusz Rakowicz rozpoczął naukę w Studium Nauczycielskim w Warszawie. Po ukończeniu studium, na zaproszenie dyrektora szkoły w Skalbmierzu, zdecydował się podjąć pracę zawodową w tym małym miasteczku. Wkrótce ożenił się i założył rodzinę.
Będąc członkiem Związku, został zaproszony w 2005 roku na obchody 60. rocznicy wyzwolenia obozu Ravensbruck, jako osoba, która w styczniu 1945 roku przyszła na świat w niezwykłych warunkach w tym tragicznym miejscu. Pomimo trudnych rozmyślań i towarzyszących emocji, po tylu latach zdecydował się odwiedzić miejsce swoich urodzin, gdyż z upływem czasu coraz częściej zastanawiał się, co to oznacza „urodzony w Ravensbruck”. Nasuwało się wiele pytań, ale żeby móc na nie odpowiedzieć, trzeba było zagłębić się nie tylko w fakty, ale także spróbować przeżyć od nowa, to co się wtedy wydarzyło. Zdał sobie sprawę, ile miał szczęścia, że urodził się tam i pozostał przy życiu spośród noworodków, których śmiertelność wynosiła około 50 procent. Jeszcze bardziej zrozumiał to, przeglądając księgę urodzonych w Ravensbruck, w której widnieją licznie skreślone nazwiska. Uczestnictwo wysokiej rangi przedstawicieli wielu narodów, przywódców państwowych i rządowych, ministrów, posłów, przedstawicieli korpusu dyplomatycznego oraz władz duchownych różnych wyznań, podkreśliło doniosłość uroczystości rocznicowych oraz uświadomiło całemu światu, że poświęcenie tysięcy męczenników, dokonane przed dziesiątkami lat nie poszły na marne.
W 2014 r., z okazji 70. Rocznicy wywózki mieszkańców Tykocina do obozów koncentracyjnych, Muzeum w Tykocinie zorganizowało wycieczkę – pielgrzymkę dla rodzin byłych więźniów obozów do trzech obozów: Gross – Rosen, Sachsenhausen i Ravensbruck. Wzięły w niej udział trzy pokolenia: ich dzieci, wnukowie i prawnukowie. Niestety sami więźniowie nie pojechali ze względu na zły stan zdrowia, jedynie uczestniczył w wyjeździe Janusz Rakowicz, by jeszcze raz stanąć w zadumie w miejscu swojego urodzenia. I chociaż był to świat, z którego nie było powrotu, na tym placu w pobliżu krematorium, na placu egzekucji mogliśmy stanąć jako rodziny świadków tych strasznych zbrodni dokonywanych przez hitlerowców. Przyjechali tam, by schylić czoło przed tą świętą dla nich ziemią, przesiąkniętą przelaną krwią i usianą prochami niezliczonych ofiar, by oddać naszym przodkom i wszystkim więźniom należyty godny szacunek.
Janusz Rakowicz i wszyscy zgromadzeni byli wzruszeni i wdzięczni polskim lekarkom i pielęgniarkom, które narażając często własne życie, ocaliły noworodki od śmierci w krematorium. Teraz, po 70. latach, Janusz Rakowicz zastanawiał się, co dał mu, a co zabrał obóz koncentracyjny. Zabrał rok niemowlęcego życia, ale jednocześnie dał szansę i nadzieję na dalsze godne życie wśród rodziny. Tak, jak dorośli więźniowie, poznał wartość kromki chleba i wartość najprostszych rzeczy. Dzięki wspomnieniom matki uświadomił sobie, jak wyglądała ludzka solidarność wśród więźniów i w jaki sposób potrafili oni zachować godność. Wyjazdy do takich historycznym miejsc tragedii z czasów II wojny światowej, przyczynią się do tego, że pamięć o śladach niemieckich zbrodni nazistowskich nie ulegnie zatarciu i nie popadnie nigdy w zapomnienie. Pamięć w wspomnienia – to troska o przyszłość.
Po 35.latach pracy zawodowej, jako nauczyciel, w 2011 r. odszedł na emeryturę. Tam też mieszka do chwili obecnej. Wolny czas pozwala na refleksję i zadumę nad swoim skomplikowanym życiorysem. . Rozważa, jak to możliwe, że los dał mu szansę przeżycia i zastanawia się, czy potrafił dobrze z niej skorzystał. Na wolności jest tyle dróg do wyboru, że trudno czasem się odnaleźć. Coraz częściej wraca myślami do swego dzieciństwa i próbuje wypełnić powstałą lukę biograficzną.
Fotografie:
1. Matki z dziećmi urodzonymi w Ravensbruck w ostatnich miesiącach istnienia obozu. Fotografia zrobiona w lipcu 1945 r. w Szwecji, dokąd zostały wywiezione ( W. Kiedrzyńska, Ravensbruck, str.307)
2. Stanisława Rakowicz z koleżanką Heleną Baczewska ( więźniarki Ravensbruck )
3. Janusz Rakowicz przy tablicy urodzonych w Ravensbruck, 2005 r.
4. Janusz Rakowicz podczas Uroczystości 70. Rocznicy wywózki mieszkańców Tykocina do obozów koncentracyjnych, maj 2014 r.